POLEMIKA (Krytyka filmowa w Polsce)

Rocky

Po przeczytaniu tekstu Piotra Plucińskiego pt. Pan jest krytykiem. Panu nikt nie uwierzy! opublikowanego na jego blogu www.gorna-polka.pl, zacząłem pisać komentarz – w zamyśle kilkuzdaniową polemikę, która rozrosła się jednak do rozmiarów poniższego tekstu.

Trudno nie zgodzić się z diagnozą i krytyką obecnego stanu rzeczy. To przykre, że sytuacja finansowa zmusza niektóre redakcje do – de facto – publikowania recenzji na zlecenie producenta. Krytyka powinna być nie tyle obiektywna, co niezależna – i to nie tylko od kasy, ale również od tzw. wpływów i znajomości w środowisku / branży. Bo przecież powód, dla którego dana redakcja czy recenzent nie napisze krytycznego tekstu o danym filmie, to nie tylko ryzyko zerwania finansowo atrakcyjnej relacji, ale również koniec „przyjaźni” czy „koleżeństwa”.

Sytuacje wywierania presji przez producentów – jak ta, o której pisze Pluciński – powinny być nagłaśniane. I autor Górnej Półki to robi, za co należą mu się brawa! W jego tekście dostaje się zarówno producentowi, jak i redakcji, która idzie na kompromis. Tyle, że sam Piotr Pluciński również idzie na kompromis – z jednej strony się oburza na kunktatorstwo redakcji i producenta, ale z drugiej nie ujawnia wcale informacji jaka była to redakcja i jaki film. I robi to zapewne z tych samych powodów, z jakich redakcja nie zdecydowała się opublikować jego krytycznego tekstu. Tekst jest więc tylko w połowie demaskatorski, bo publikując go i nieujawniając ww. informacji autor wpisuje się doskonale w obowiązujące reguły. Z jednej strony próbuje być wobec nich krytyczny, a z drugiej – po prostu potwierdza i aprobuje (właściwie to jego tekst robi to za niego) ten system zależności.

Nie chcę tego oceniać, bo chyba każdy z nas piszących o kinie (czy sztuce w ogóle) nie raz poszedł na mniejszy lub większy kompromis. Ważne żeby były one tak małe, jak to tylko możliwe. Absolutna niezależność to zapewne projekt co najmniej utopijny, ale dążenie do niej wydaje się zdecydowanie słusznym kierunkiem, wartym każdego wysiłku.

To tyle a propos (słusznej) diagnozy i krytyczności tekstu, który nie jest jednak tak krytyczny, jak mu się wydaje i sam nieco potyka się o – nieunikniony być może – kompromis. Teraz kolejna kwestia. Pisząc o trudnej sytuacji polskich krytyków / recenzentów / ludzi piszących o kinie, z jednej strony skazanych na coraz mniejszą liczbę redakcji gotowych publikować ich teksty, a z drugiej konfrontujących się z własną (nie)zależnością, autor jako przyczyny takiego stanu rzeczy wskazuje „myślenie o krytyce, jako dziedzinie elitarnej”, przez co rozumie kultywowanie przez polską krytykę tzw. kina ambitnego, artystycznego przy jednoczesnym odsądzaniu od czci i wiary czystej rozrywki. Przyznam szczerze, że nie rozumiem takiego stawiania sprawy i takiego punktu widzenia. Po pierwsze twarde rozróżnienia na sztukę wysoką i niską dawno już przestały obowiązywać – i o tym Piotr Pluciński pamięta, choć zatarcie granic widzi w momencie, przynajmniej dla mnie, dość nieoczywistym, bo w latach 70., kiedy to – jak pisze – „Spielberg, Lucas i spółka doszczętnie przewartościowali pojęcie filmowego mainstreamu”. Nie będę spierał się jednak o moment historyczny, ani o nazwiska. Ważniejsze jest to, że taka ocena polskiej krytyki filmowej – rzekomo stawiającej na piedestale kino „artystyczne”, a mającej głęboko w poważaniu tzw. „popkulturę” – wydaje mi się raczej nietrafiona, a już zupełnie nie wiem co mogłaby mieć wspólnego z kwestią (nie)zależności ludzi piszących o kinie. Z tekstu Plucińskiego wynika, że obecnie krytyka filmowa w Polsce jest przestrzenią konfliktu pomiędzy „starą” a „młodą” gwardią. Byłby to przede wszystkim konflikt wrażliwości i preferowanych estetyk. Czy tak jest? Nie wiem. Być może. Ale znowu – jaki z tego wniosek dla podjętego już na wstępie problemu?

Zarzucając polskiej krytyce filmowej przywiązanie do własnej i filmowej „elitarności”, Piotr Pluciński rozumie tę „elitarność” przede wszystkim jako – opartą na mocnym rozróżnieniu – opozycję wobec popkultury, opór wobec obowiązujących nowych „mód” i „zapotrzebowań widza”. I tutaj dostrzegam kolejną niekonsekwencję, kolejne miejsce uwikłania i uzależnienia – tym razem nie od woli producenta, ale oczekiwań widza. Z tego tekstu wyłania się bowiem idealny model krytyka, który de facto sam w sobie jest głęboko sprzeczny – wolny od życzeń producentów i redakcji zamawiających dany tekst, miałby jednak cały czas liczyć się z oczekiwaniami i gustami widowni? Pomijam już fakt, że może być i tak, że ile widzów, tyle oczekiwań. Piszmy więc nie oglądając się ani na producentów, ani na widzów, minimalizując do granic możliwości ilość kompromisów, bo przecież dobre filmy, podobnie jak te kiepskie – i tutaj Piotr Pluciński na pewno by się ze mną zgodził – powstają zarówno pod etykietą arthouse’u, jak i popkulturowej rozrywki, a także – gdzieś w połowie drogi pomiędzy jednym a drugim.

Dodaj komentarz